Listopadowa zaduma.

Pierwszy listopada. Dla niektórych czas zabawy, przebierańców i cukierków. Dla mnie nadal jest to jednak czas zadumy. Tęsknię za błądzeniem w ciemnościach po cmentarzu przy blasku świec. Za zapachem wosku. Za podmuchem wiatru. Tajemnicą tej nocy. Jako mała dziewczynka bałam się cmentarza. Z czasem przyszedł czas na jego szacunek i akceptację. Przestał być miejscem strachów i duchów. Stał się miejscem odwiedzin starych znajomych. Idąc na cmentarz czułam wewnętrzną ciszę i spokój.

Kilka dni temu przeszedł przez USA huragan Sandy. Mieszkam W NJ, wiec muszę przyznać, że Sandy nie była dla nas łaskawa. Paskudny babsztyl. Widzieliście zapewne zdjęcia z nad oceanu. Najbardziej mi żal starych miejsc, z którymi wiążą się wspomnienia: wspólne wypady z siostrami podczas ich odwiedzin do Atlantic City, plaża. Wielu elementów z tych dawnych podróży już nie ma.

Spędziliśmy kilka dni w ciemnościach, przy świecach. Niektórzy znajomi nadal nie mają prądu, ogrzewania, wody. Internet i telefon to teraz istny luksus w naszej okolicy.

Siedząc przy kominku, czytając książkę w balasku świec poczułam się jakbym była przeniesiona w czasie. Tak, jakbym dzieliła los z bohaterami mojej książki, pierwszymi kolonistami. Zabrać nam wszystkie wynalazki XXI wieku i tak naprawdę jesteśmy tymi samymi ludźmi, co moi przyjaciele z książki Michenera. Musiałam przygotowywać posiłki w świetle świec i lamp. Dom ogrzewaliśmy paląc w kominku. Gotowałam tylko to, co było dostępne w mojej domowej spiżarni. Tak, ta chwila ciszy i spokoju się przydała. Dała do myślenia. Co tak naprawdę jest ważne? Budynek? Samochód? Najnowszy model laptopa? To wszystko nie ma żadnego znaczenia w obliczu mocy natury, zagrożenia życia i zdrowia.

Co gotowałam nie mając prądu i światła, jak? Na szczęście mieliśmy gaz, więc bez problemu mogłam coś upichcić. Miałam trochę resztek, które musiałam wygotować, żeby się nie zepsuły. Pieczona czarna fasolka. Namoczyłam ją na kilka godzin, dodałam przyprawy, wrzuciłam do piekarnika. Była w lodówce podczas burzy. Musiałam coś z nią zrobić. Poddusiłam cebulkę, do niej trochę czosnku, pół czerwonej papryki, pietruszka, łyżka topionego serka. Miałam ugotowany ryż. Podgrzałam go na patelni, bez dodawania oleju. I gotowe.

Czarna fasolka i ryż.

W zamrażarce było kilka kulek domowego ciasta drożdżowego. Cóż, nie może się zmarnować! Wczoraj robiłam calzone. Rozciągnęłam ciasto palcami, na połowę wyłożyłam duszone warzywa (cebulka, czosnek, seler, papryka, por) i do piekarnika. Dzisiaj znowu to samo, ale inny zestaw warzyw: cebulka, czosnek, papryka, szpinak.

Vegańskie calzone.

Dzieci bardzo lubię tutaj coś, co się nazywa pretzel, podobne do naszych obarzanków. Postanowiłam sama zrobić.  Okazało się, że ciasto jest zbliżone do mojego drożdżowego. Jedyna różnica polega na tym, żeby wyrośnięte już pieczywo zamoczyć w wodzie z sodą. Tak też zrobiłam i wyszły rewelacyjne paluchy domowej roboty. Posypałam je wiórkami cebulki, posmarowałam wegańskim masłem wymieszanym z czosnkiem. Nie mogę przestać ich jeść, już zjadłam trzy!

Domowe paluchy.